H
|
ermiona po raz kolejny zdusiła w sobie chęć omdlenia na
kolana. Minęła godzina, odkąd Ron i Harry zniknęli w Zakazanym Lesie. Godzina,
odkąd bezskutecznie przeszukiwała gruzowisko pozostałe po zawalonym moście w
poszukiwaniu płomiennorudych włosów. W jej płucach zalegały garści unoszącego
się wszędzie pyłu. Nogi ją bolały od brodzenia między odłamkami mostu, niektóre
ostre kamienie poraniły jej stopy. Jednak nie tylko ona przemieszczała
rumowisko, wyczuwała także ostrą woń potu, krwi i wilgotnej sierści. A to mogło
oznaczać tylko jedno.
Wilkołaki.
Słyszała od członków Zakonu Feniksa, że Greyback i jego
wataha kręcą się po błoniach, poszukując świeżej krwi w postaci zbłąkanych
młodych uczniów, czy apetycznych kęsów osób poszukiwanych przez Mrocznych. Ona
jednak uparcie brnęła przez zdewastowane pole zieleni, nabawiając się po drodze
kolejnych skaleczeń. Z różdżki także zrobiła użytek, powalając zaklęciami kilku
Mrocznych.
- Puść mnie! Zostaw!
Hermiona dotarła właśnie w okolice małej powierzchni przy
jeziorze, gdzie uczniowie zawsze odpoczywali w cieniu drzew, bądź uczyli się,
ciesząc się jednocześnie słońcem i wodą. Sama często przychodziła tu z Harrym i
Ronem. Ale teraz poczuła lekki dreszcz, słysząc krzyk kobiety. Była pewna, że
zna ten głos, lecz doskwierał jej dość silny ból nogi, więc nie mogła się do
końca skupić. Z duszą na ramieniu podeszła bliżej, nasłuchując.
- Powiedziałam, że masz mnie ZOSTAWIĆ, kundlu!
- O Merlinie- westchnęła cicho Hermiona. Teraz już miała
stuprocentową pewność, że to była Ginny. Nie znała nikogo innego, kto by w
takich okolicznościach wyzywał groźnego wilkołaka od kundli. Jej ruda
przyjaciółka miała zdecydowanie za ostry język i czasem nad tym nie panowała,
przez co pakowała się w kłopoty.
Jak teraz.
Odliczając powoli do dziesięciu, by wyrównać oddech,
Hermiona przeklinając cicho swoją kostkę umknęła między drzewami i schowała się
za wielkim krzewem głogu w pobliżu pomostu. Przesunęła delikatnie gałąź i
dokonała solidnego rozeznania. Sytuacja nie przedstawiała się ciekawie. Ginny standardowo
popisywała się podwórkową łaciną, mieszając z błotem Greybacka, który stał nad
nią i rechotał rubasznie.
- Mocne słowa, jak na kogoś, kto jest tu sam. W dodatku bez
różdżki, w centrum gniazda wilkołaków.
Rudowłosa siedziała oparta o pień drzewa, związana czerwonym
magicznym lassem. Jedną nogę miała dziwnie wygiętą, a nogawka spodni była cała
wypalona, ukazując pokaźną szramę, z której strumyczkiem leciała szkarłatna
krew. Jej pierś unosiła się w nierównym oddechu, a głowa szarpnęła ku górze, gdy
Greyback wycelował w nią kolejne zaklęcie torturujące. Ginny z sykiem wciągnęła
powietrze, ale dzielnie zacisnęła zęby, nie wydając z siebie nawet pisku.
- Proszę, proszę. Niunia Pottera radzi sobie z Cruciatusem.
No cóż, czasami bawimy się inaczej- Greyback kiwnął głową na jednego ze swoich
wilków. Mężczyzna podszedł do Ginny i wymierzył jej kilka ciosów w twarz. A
kiedy Ruda splunęła mu krwią pod buty, uniósł nogę okutą ciężkim butem i kopnął
ją mocno w brzuch.
Hermiona patrząc na to, zaciskała swoje palce mocno na
różdżce, aż koniuszki pobielały. Skrzywiła się, gdy usłyszała śmiech Greybacka.
Potem padła seria poleceń, więc musiała się schować, kiedy dwa wilkołaki
przemknęły obok w szaleńczym biegu. Odczekała chwilę, opracowując plan. W tej
chwili przy Ginny został sam przywódca i ten facet, który ją uderzył. Powinna
poradzić sobie z dwoma przeciwnikami, przecież była już w większych tarapatach.
Opracowała w myślach serię zaklęć i manewrów, na tyle skutecznych by dostać się
do Ginny i ją uwolnić.
Jej plan legł w gruzach, gdy wychodząc z kryjówki z zamiarem
szybkiego ataku, potknęła się o korzeń i dołożyła kolejną kontuzję kostki.
Wrzasnęła głośno, gdy jej noga zapłonęła bólem. Usłyszała słaby krzyk Ginny,
gdy otumaniona przeturlała się na plecy i wstała gwałtownie. Musiała złapać się
drzewa, by nie upaść, ale towarzysz Greybacka już ruszył w jej stronę.
Postanowiła zrobić jedyną rzecz, która przebiła się do jej głowy przez
nacierającą falę bólu.
Patrząc, jak wilkołak biegnie drewnianym pomostem, skierowała
różdżkę na deski i wrzasnęła głośno.
- EXPULSO!
Pomost roztrzaskał się, rozrzucając wokół deszcz ostrych
drzazg. Wilkołak zdążył jeszcze zawyć żałośnie, a potem runął w błękitną toń,
pogrążając się w plątaninie wodnych roślin i magicznych, gryzących zwierząt.
Hermiona miała nadzieję, że wielka kałamarnica ucieszy się z dodatkowej
przekąski.
Greyback syczał cicho zaklęcia, chroniąc się przed ostrymi
kawałkami rozwalonego pomostu. Ginny wiła się, krzycząc dopingująco w stronę
Hermiony. Wstała, zaciskając zęby.
Noga ciągle jej dokuczała, ale rzuciła szybkie zaklęcie,
uwalniają Ginny z czerwonej, ciasnej liny.
- Uciekaj!
- Zwariowałaś? Nie zostawię cię tu!
- Ginny, jesteś ranna!
- Ty też! I nie, nigdzie nie idę!
Hermiona zdołała się zaśmiać i przewrócić oczami. Typowa
cecha Weasleyów, uparte dążenie do swoich postanowień.
- Jesteś niemożliwa, Gin!
- Hermiono…
- Och, siedź cicho i daj mi dokończyć swoje dzieło.
- HERMIONO!- Przeraźliwy wrzask Ginny uratował ją od gwałtownego
ataku Greybacka. Wilkołak z furią ruszył w jej stronę, obnażając zęby. Już
niemal czuła jego gorący oddech i zamknęła oczy, gdy ogarnęła ją przerażająca
bezsilność, kiedy nagle coś wyrosło przed nią i z impetem rzuciło się na
nacierającego Greybacka. Po chwili masa związanych kończyn potoczyła się po
trawie, tocząc zawziętą walkę.
Hermiona drżała na całym ciele, kiedy w końcu doszła do
siebie na tyle, by otworzyć oczy. Zobaczyła, że Ginny czołga się w jej stronę,
ale szeroko otwartymi oczami zerka w stronę walczących mężczyzn. Jej serce
waliło jak oszalałe, jednak zmusiła się, by również spojrzeć na swojego
wybawiciela.
- Hermiono!- Mężczyzna wyszarpnął się z uścisku Greybacka i
teraz to on był na górze plątaniny. Hermiona zobaczyła jak brudne dłonie
odgarniają przydługie czarne włosy z oczu.- Uciekajcie stąd!
Ostatni raz widziała go podczas Balu Świątecznego w
Ministerstwie Magii, około pół roku temu. I choć to nie wydawał się aż tak
bardzo odległy czas, to patrząc na Rene de Finesa, miała wrażenie, jakby minęło
dziesięć lat. Chłopak był blady, duże sińce pod oczami kolidowały z krwią
spływającą z ust. Nie przypominał tego czarującego Francuza z magazynu
Czarodziejskich Dowcipów Weasleyów, który zawsze witał ją pocałunkiem w dłoń i
gonił za Victoire, opowiadając jej bajki po francusku.
Jak za dotknięciem linii wysokiego napięcia, Hermiona
drgnęła gwałtownie i mimo odczuwanego bólu doskoczyła do omdlewającej Ginny.
Wyczarowała magiczne nosze i stanowczo nakazała, by rudowłosa nie robiła
żadnych bohaterskich scen, bo zamierzała ją bezpiecznie odstawić do szpitala.
Jeszcze jednym machnięciem znieczuliła swoją nogę i uniosła nosze w powietrze,
kiedy za sobą usłyszała gwałtowną szamotaninę.
- NIE!- wrzasnęła Ginny.
Greyback z całej siły uderzył Rene, zrzucając jego ciało ze
swojego i z wściekłym warknięciem ruszył w ich stronę. Hermiona zebrała się w
sobie i już unosiła różdżkę, kiedy Rene znowu rzucił się na atakującego
wilkołaka.
- Znikajcie stąd! JUŻ!
I to były jego ostatnie słowa, nim jego głos przekształcił
się w mrożący krew w żyłach głośny wrzask. Rozjuszony Greyback zatopił kły w
jego szyi, sycąc się świeżą krwią.
Hermiona stała jak sparaliżowana, a Ginny dusiła się łzami,
powtarzając w kółko „Nie, nie, nie”. Gdzieś za sobą usłyszała pospieszne kroki,
kiedy czarodzieje przybiegli z pomocą, zaalarmowani głośnym wrzaskiem. Kilku z
nich rozkazało jej wracać do zamku, jednak dopiero pełen żalu wzrok Rene
pozwolił jej na zrobienie pierwszych kroków.
Jakby bohaterski gest wyczarował bezpieczną drogę.
K
|
iedy Harry otworzył oczy, leśna polana zniknęła. Zastąpiło
ją dziwnie znajome wzgórze, z małym jeziorem u jego stóp. Wielki dąb lśnił w
promieniach słońca. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, skąd znał to miejsce.
Wielokrotnie bywał tam z Ronem i jego rodzeństwem, grając w Quidditcha,
pływając w jeziorze czy po prostu huśtając się na starej wielkiej oponie, która
zwisała ze szczytu dębu.
Olśniewające światło, które ich pochłonęło powoli gasło.
Obok niego stała Victoire, która kurczowo ściskała jego dłoń. Ron stał
niedaleko, celując różdżką w oszołomioną Bellatrix. Wyglądała jak zwykle na
szaloną, choć teraz jej wielkie oczy skierowane były na bezwładne ciało
Lucjusza Malfoya.
Cichy krzyk towarzyszył Lancelotowi, kiedy zdezorientowany
spadł z pewnej wysokości na zielone wzgórze. On jako ostatni pojawił się w
Zakazanym Lesie, w dodatku na pełnym biegu, więc magia Bramy zdążyła go
pochłonąć. Harry podejrzewał, że to było podobne wydarzenie do tego, które
spotkało go trzy lata temu, gdy miał widzenie z Dumbledorem. Choć nie do końca
pojmował, co się stało. Ostatnim razem Voldemort zabił w nim cząstkę samego
siebie, dokonując w ten sposób swojego samobójstwa. To pozwoliło mu na krótką
wizytę w Przejściu, jak hucznie nazwano ten stan w podręcznikach okultystycznych.
Ale teraz żaden z nich nie nosił w sobie drugiej duszy, więc nie miał pojęcia
jak to możliwe…
- Ron?- Harry z uwagą spojrzał na swojego przyjaciela, kiedy
ten bez słowa minął Bellatrix i przeszedł na sam szczyt wzgórza. Rudowłosy
zatrzymał się po chwili i odchylił głowę do tyłu, patrząc w niebo.
Głośny śmiech rozległ się nad nimi, a po chwili tuż koło
nich ze świstem wylądowały trzy miotły. Harry miał wrażenie, że niewidoczna
pętla zaciska się na jego brzuchu, a jego serce zatrzymało się na chwilę, by
znowu ruszyć szaleńczym galopem. Czuł się, jakby był tym zbłąkanym
jedenastolatkiem, który dopiero poznawał swoje przeznaczenie, przesiadując
godzinami przed magicznym lustrem, które dawało mu złudny obraz szczęśliwej,
utraconej rodziny.
Z pierwszej miotły zeskoczył średniego wzrostu, umięśniony
rudzielec z nieodłącznym, szerokim uśmiechem. Skierował się w stronę
czekającego Rona, ale poklepał go przyjaźnie po ramieniu, gdy go mijał.
- George? Co ty tu robisz? Przecież…- Rudowłosy uśmiechał
się smutno, kręcąc głową. Dopiero teraz Harry zauważył, że mężczyzna miał uszy
w nienaruszonym stanie, całe i zdrowe. Przełknął ciężko ślinę, ale gdzieś w
głębi wiedział, że to prawda. I dobrze wiedział kto czeka na niego tuż za jego
plecami.- Fred.
- Stary…- Ron wreszcie podszedł do Harry’ego i położył mu
dłoń na ramieniu. Drugą wyciągnął do Victoire, która jak zaczarowana patrzyła
na swojego zmarłego wujka. Puściła rękę Harry’ego i ze śmiechem pobiegła za
oddalającym się Fredem.- To moja wina, a raczej sprawka. No wiesz, ta cała
akcja z Bramą.
- Twoja? Ale jak…
- Wypadek.
- Co?
- Wypadek w siedzibie Mrocznych, kiedy odbijaliśmy Lance’a i
Pierce.- Ron umilkł gwałtownie, kiedy koło nich pojawił się zdezorientowany
Lancelot. Chłopak spojrzał na swoje dłonie, potem na bezwładne ciało Malfoya, a
później na Rona.
- Pan miał styczność z Łukiem Śmierci, tam w podziemiach.
Tata opowiadał mi o tym. Podobno taki kontakt powoduje nieprzyjemne skutki
uboczne, jak…
- Jak widzenie duchów, tak.
- Ale…- Harry potrząsnął głową.- Żeby nawiązać połączenie z
Bramą, potrzebna jest jakaś inkantacja magiczna. Z tego co mówił William Parks,
tylko Obdarzeni mogą kontrolować dusze zmarłych.
- Tak- Ron rozłożył szeroko ręce i uśmiechnął się pod
przymusem.- Awansowałem!
- Hermiona wie?
- Nie, jeszcze nie. Tak naprawdę to chciałem byś ty
dowiedział się jako pierwszy.
- Dlaczego?
- Chciałem…-Ron poczochrał swoje włosy, ukazując
zdenerwowanie.- Chciałem dać ci możliwość porozmawiania z rodzicami.
Harry aż zaniemówił z wrażenia. Otworzył usta, ale nie
zdołał wypowiedzieć żadnego słowa. Ron widocznie czuł się skrępowany, ale Harry
miał to gdzieś. Nie zwracając na nic uwagi, westchnął żałośnie i przytulił
swojego najlepszego przyjaciela.
- Ja…nie wiem co powiedzieć.
- Mnie nie musisz mówić nic. Pogadaj z nimi- Ron kiwnął
znacząco głową w stronę dwóch postaci czekających przy miotłach.
Harry westchnął raz jeszcze. Zerknął niepewnie w tamtym
kierunku, a Ron wymruczał cicho słowa zachęty. Lancelot skierował do niego
smutny uśmiech, a potem razem z jego rudym przyjacielem odeszli od niego,
wdając się w rozmowę o Lucjuszu. Fred także do nich dołączył, choć czujnie
obserwował zawodzącą Bellatrix.
- Harry?- Młody auror przymknął oczy, oszołomiony.
Zadziwiające, ale dokładnie tak wyobrażał sobie jej głos. Dźwięczny, ale z
silną nutą. Taki, który był stworzony do śpiewania kołysanek swoim dzieciom,
ale również taki, który sprawiał, że wszyscy spełniali jej życzenia.- Syneczku…
W końcu się odwrócił. Lily Potter patrzyła na niego, a jej
szmaragdowe oczy skrywały łzy wzruszenia. Dłonią odgarnęła rude pasmo włosów,
które zasłoniło jej widok na syna i po chwili puściła się biegiem, by otulić go
mocno ramionami w prawdziwym, matczynym uścisku. Harry pozwolił sobie na ciche
wyznanie radości z tego spotkania, ale z nad ramienia Lily obserwował
nadchodzącego Jamesa.
- Harry
James Potter.
- Ojcze.
- Synu.
- Och, przestańcie zachowywać się tak oficjalnie!-
Zaszlochała Lily, a ojciec i syn zatonęli w męskim uścisku.
- Tak bardzo chciałem was spotkać…- Dopiero teraz Harry dał
upust swoim uczuciom i pozwolił, by kilka łez zmoczyło mu policzek.- Odkąd
pamiętam wyobrażałem sobie tą chwilę. Mieliśmy spotkać się w parku w Dolinie
Godryka. Wy siedzielibyście na ławce, oczekując mojego przyjścia. Ja
przyszedłbym z piękną dziewczyną pod ramię, z dumą powiedziałbym: „Mamo, tato.
To moja narzeczona.” Może nawet dałbym jej ten sam pierścionek, który ty
otrzymałaś od taty.- Lily zapłakała, uszczęśliwiona tą wizją.- Potem
poszlibyśmy do naszego rodzinnego domu. Tato zrobiłby herbatę, zagadując moją
dziewczynę o zawodników Quidditcha, a ty pocałowałabyś mnie w czoło, mówiąc, że
jesteś ze mnie dumna…- Harry urwał, gdy głos odmówił mu posłuszeństwa. James
mocno ścisnął jego ramię, a Lily otarła łzy z policzków syna.
- Jesteśmy z ciebie dumni, Harry. Nawet nie wiesz jak
bardzo. I może los odebrał nam szansę na stworzenie tej szczęśliwej rodziny z
twojej wizji, ale…Znalazłeś swoją
własną rodzinę. Taką, którą sam wybrałeś. I to nas cieszy.
- Tak- Harry uśmiechnął się, łapiąc Lily za rękę.- Mam Syriusza,
który zadziwiająco dobrze wpisał się w kanon opiekuna. Mam Hermionę, moją
siostrę z wyboru. I tego tam rudzielca- znowu się zaśmiał, kiwając głową w
stronę Rona. Jego rodzice również uśmiechnęli się promiennie.- Pomyślałby kto,
że to on umożliwi mi spotkanie z wami. Przecież jego wrażliwość mieści się w
łyżeczce od herbaty. Pani Weasley stale dba o moją wagę. A Teddy pozwala mi na
chwile prawdziwej, dziecinnej radości, której nie miałem wiele w młodości. No i
jest Ginny.- Jej imię wypowiedział tak delikatnie i czule, że jego matka
poczuła jakby wkraczała w niezwykle intymną sferę swojego syna. Ale oboje, ona
i James wiedzieli, że to jest właśnie ta dziewczyna, która zostanie z Harrym do
końca życia.
- Jesteś szczęśliwy?
Harry poświęcił tej myśli ledwie sekundę, nim odpowiedział.
Czy był szczęśliwy? Przecież tak wiele wycierpiał…
- Jestem- odrzekł stanowczo. Jego głos był niezwykle pewny,
a poczuł się jeszcze lepiej, kiedy spojrzał na Rona i Victoire, a potem na
kompletnie zdruzgotaną Bellatrix i pustą powłokę, która została po Malfoyu.-
Wybaczcie, ale w tej chwili nie oddałbym mojego stworzonego życia za nic na
świecie.
James wyprostował się, poprawił swoje okulary i objął w
talii Lily.
- Cieszę się, że to mówisz. Na prawdę. I choć bardzo
chciałbym być częścią tego życia, wiem, że inaczej być nie mogło. To był nasz
wybór, by poświęcić się dla ciebie. I jeśli jesteś teraz szczęśliwy, to bez
wątpienia zrobiłbym to jeszcze raz.
- Dziękuję wam.
- Za co?
- Za szansę wykreowania własnego życia. Bo mimo, że tęsknię
za wami, to wiem, że nie należy żyć utraconą przeszłością. Trzeba na
wspomnieniach zbudować nową, barwniejszą przyszłość.
- Po kim ty jesteś taki mądry, Harry?- James patrzył na syna
z wyraźną dumą.
- Raczej nie po tobie, kochanie- Lily pocałowała go w
policzek, a Harry uśmiechnął się. Zapamięta ich właśnie takich. Radosnych,
żartujących i niezwykle dumnych właśnie z niego.
Zauważył, że jasne światło, które ich tutaj przywiodło,
znowu zaczyna ich otaczać. Ron powoli zmierzał ku nim, żegnając się z Fredem.
- Chyba już czas wracać.
- Tak, najwyższa pora. Kiedy Victoire przekręci klucz, Ron
nas odprawi z powrotem za Bramę. Znowu uratowaliście Anglię z rąk szaleńców.-
Lily wskazała na skrępowanych Mrocznych.
- Nie. Tym razem bohaterem jest Lancelot. To on zabił
Lucjusza.
- Nie zabił, lecz przyczynił się do tego. Nie miej przez to
wyrzutów sumienia, chłopcze- James otoczył ramieniem nadal lekko skołowanego
Lance’a. Chyba dotarło do niego wreszcie, że przyczynił się do pokonania samego
przywódcy Organizacji Mrocznych.
- Nikt nie będzie za nimi tęsknił. Świat będzie o wiele
lepszy bez takich jak oni. Za to w końcu znajdą chwilę na przemyślenia.
- Wieczność w zawieszeniu nie wydaje się chwilą, Ron.
- Och, ty zawsze czepiasz się szczegółów. Wracajmy, moja żona
na mnie czeka!
Harry roześmiał się, a potem dołączyli do niego rodzice i
Lance.
- No, Strażniku- Ron poczochrał Victoire platynowe włosy.-
Zabierz nas do domu.
I zniknęli w jasnej poświacie, zostawiając złoczyńców w ich
własnym więzieniu bez wyjścia.
G
|
inny obudziła się, gdy mikstury uzdrawiające zaczęły
działać. Nie wiedzieć czemu nagle zaczęła dusić się we śnie, a jak już się
gwałtownie przebudziła, to okazało się, że jej ciało trawi dość wysoka
gorączka. Tym akurat się nie przejmowała, bo to znaczyło, że eliksiry, które
zażyła zabijały w jej ciele ślady po mrocznych zaklęciach Greybacka. Dzięki
Merlinowi, obrażenia nie były poważne. Po przerażającym runięciu z walącego się
mostu uderzyła się dość mocno w głowę, tracąc przytomność na kilka minut. Noga
też nieprzyjemnie się wykręciła, jednak zdążyła zamortyzować upadek na tyle, że
ucierpiała głównie noga, a z rozciętej głowy spływała krew. Szczęśliwie nie
zmiażdżyły ją pokruszone kawałki mostu, ale omal nie udusiła się w zaduchu
szarego pyłu.
Oszołomiona chciała złapać świeżego powietrza, jednak wtedy
dorwał ją Greyback.
Uniosła się na łóżku szpitalnym, krzywiąc się, gdy poraniona
noga dała o sobie znać. Prawą dłoń także miała zabandażowaną, a na brzuchu
widniał brzydki siniak po kopnięciu wilkołaka. Jednak czuła się nie najgorzej.
No, na tyle dobrze, by orientować się w panującej sytuacji.
Uśmiechnęła się delikatnie, wzdychając cicho. Harry spał na
krześle obok jej łóżka, widocznie czuwał przy niej cały czas, gdy ona spała.
Sam miał kilka zadrapań na ramionach i twarzy, ale nic poważnego mu nie
dolegało. Co było nową sytuacją, bo to ona zwykle odwiedzała go w szpitalu.
Śmiali się nawet, że powinien mieć własne łóżko w Skrzydle Szpitalnym. Czując
potrzebę, nachyliła się, by dłonią musnąć jego policzek. Cofnęła się, gdy
mruknął coś niewyraźnie. Nie chciała go budzić. Tak na prawdę nie była gotowa
na rozmowę z nim.
Jeszcze nie.
Najpierw chciała załatwić inną sprawę. Jak na zawołanie
usłyszała ciche skrzypienie drzwi, odwróciła się więc w tamtą stronę.
- Jak się masz, Weasley?- Madelaine posłała jej ironiczny
uśmiech, choć widać było, że przykłada się do swojej pracy w Skrzydle i teraz
opiekowała się nią, podając nowe eliksiry.
- Całkiem nieźle.
- Całkiem nieźle w sensie boli mnie jak cholera, ale nie musisz
o tym wiedzieć, czy nieźle nieźle, jak dochodzący do siebie człowiek po
leczeniu?
Ginny prychnęła, ale uniosła kącik ust, lekko rozbawiona.
- Nieźle nieźle.
- Zobaczmy, co mówi o tobie magiczna kartka.- Maddie
sięgnęła do karty powieszonej na ramie łóżka i mrucząc cicho kiwała głową.- Nie
jest najgorzej. Biorąc pod uwagę okoliczności…No, mogłaś w tej chwili podziwiać
wnętrze trumny. Miałaś szczęście, że uraz głowy po upadku z mostu nie okazał
się twoim cichym zabójcą. Hermiona przyprowadziła cię niemal w ostatniej
chwili, bo wylew zaczynał się rozprzestrzeniać. Czujesz zawroty w głowie?
Mdłości?
- Nie- Ginny przerzuciła nogi, by usiąść bokiem na łóżku i
teraz poczuła lekkie zawroty. Maddie złapała ją za ramię, by nie zsunęła się z
pościeli.- Nie mam mdłości- poprawiła się, widząc natarczywy wzrok blondynki. Czy
mogę…się stąd ruszyć?
Madelaine uniosła brwi, a uwadze rudowłosej nie uszło
szybkie spojrzenie rzucone na śpiącego Pottera.
- To byłoby nawet wskazane- mruknęła po chwili.- Twoja noga
już wróciła do normalnego stanu. Poczekaj- wyciągnęła różdżkę i rzuciła na
Ginny kilka zaklęć diagnozujących. Dopiero teraz rudowłosa zauważyła delikatny
błysk, gdy ręka blondynki wędrowała wokół jej głowy.- Tak, zalecałabym krótki
spacer, by wzmocnić nogę, a i głowa potrzebuje dotlenienia. Zawroty powinny
minąć, ale przyjdź do mnie potem. Wydam ci ostatnie lekarstwa i odpowiednie
zalecenia.
Ginny wstała powoli, starając się nie naciskać na wyleczoną
nogę. W pierwszym odruchu chciała dotknąć Harry’ego, a nawet go obudzić, ale
zdobyła się tylko na delikatne muśnięcie jego ust swoimi. Westchnęła, nie
wiedząc czy dobrze robi, ale po chwili wyprostowała się i zwróciła się do
Maddie.
- Czy możesz…Wiesz, co się stało z Rene de Finesem?
Maddie odchyliła zasłony w oknie tuż przy swoim biurku,
rzucając światło na żółte teczki, które zalegały na blacie. Usłyszała pytanie,
ale zapatrzyła się na widok rozwalonych pomników na dziedzińcu. Ginny miała już
sobie iść, kiedy panna Parks ruszyła w stronę biurka i usiadła na czarnym, skórzanym
krześle. Wyjęła jedną teczkę, ciągle na nią nie patrząc.
- De Fines, Rene- odczytała zapis medyczny.- Stwierdzona
przypadłość: Likantropia.
Dopiero teraz uniosła głowę, udając zaskoczenie.
- Panno Weasley! Pani ciągle tutaj? To są poufne informacje
medyczne, nie powinna ich pani słyszeć.
- Ja…tak. Już idę.- Ginny patrzyła na nią z szeroko
otwartymi oczami. W głowie ciągle huczał jej głos uzdrowicielki: „Likantropia”.
Słysząc skrobanie pióra pogrążonej w pracy Maddie w końcu ruszyła do wyjścia.
Harry ciągle spał. Dopiero, gdy ciche skrzypienie wpuściło do Skrzydła powiew
zimnego powietrza, Ginny odwróciła się.- Hej…Gratulacje z okazji zaręczyn.
Maddie gwałtownie uniosła głowę, jej blond loki zatańczyły
wokół niej. Uzdrowicielka zerknęła na swój pierścionek i uśmiechnęła się lekko.
- Dziękuję. I tobie również gratuluję- dodała po chwili.
- Ale ja nie jestem zaręczona.- Mimo woli przekręciła swój
pierścionek. Harry przyniósł pewnego razu szkatułkę, którą dał mu Syriusz.
Podobno była to rodzinna biżuteria Potterów, a ona tak bardzo zauroczyła się
pierścionkiem ze szmaragdowym oczkiem, że postanowiła go nosić.
Madelaine uniosła wyżej brwi, ale nic nie powiedziała.
Zerknęła tylko na śpiącego Harry’ego i znacząco kiwnęła na nią, by dała jej
wreszcie spokój.
Ginny nadal nie wiedziała, czy dobrze robi, jednak szła
przed siebie. Coś widocznie nią kierowało, bo kiedy tylko wspięła się na wieżę
zegarową, znalazła tego, którego chciała zobaczyć.
Stał pod drewnianym daszkiem, podpierając się na kulach.
Jego czarne włosy już nie były tłuste, teraz bardziej przypominały puszyste
włosy Hermiony. Na szyi miał założony mugolski, chirurgiczny kołnierz. Patrząc
tak na niego, Ginny miała mieszane uczucia. Z jednej strony czuła chłód,
przypominając sobie wydarzenia z gór, kiedy po raz pierwszy zrzucił maskę
Mrocznych. Z drugiej jednak ciągle czuła ten szum wzburzonej krwi w żyłach,
kiedy z przerażeniem patrzyła, jak rzuca
się na Greybacka, ratując ją i Hermionę od niechybnej śmierci. Nie wiedziała,
co powiedzieć. Czy w ogóle powinna coś mówić. Może powinna odwrócić się i
wrócić do Harry’ego?
Doliczyła się dziesięciu niezwykle głośnych uderzeń serca,
kiedy usłyszała jego głos.
- Miałem nadzieję się z tobą zobaczyć.
- Miałeś- powtórzyła głucho. Nadal czekała na dalsze słowa.
Bo wiedziała, że nadejdą.
- Miałem ją, odkąd puściłem twoją rękę nad Jeziorem
Inferiusów.
- No więc widzisz mnie. I co z tego?
Ginny wstrzymała oddech, kiedy Rene odepchnął się na kulach
i podszedł do niej. Miała nadzieję, że stukot kul o drewnianą podłogę zagłuszy
szaleńcze bicie jej serca.
- Chcę, byś dała mi rozgrzeszenie.
- Ty…CO?!
- Ginny…-Miał zimne palce, ale i tak było jej gorąco, kiedy
jego kciuk wędrował po jej policzku. Chyba w końcu się zreflektował, bo
westchnął ciężko i odwrócił się do niej plecami.
- Brzydzisz się mną. Wcale ci się nie dziwię. Wyrządziłem ci
wielką krzywdę, Ginny. Tobie, twojej rodzinie, Astorii…Harry’emu.
- Astorii?- Odetchnęła z ulgą, bo jej język chyba jej nie
słuchał. Miał zamiar wymówić imię Harry’ego, domagając się wyjaśnień.
- To przeze mnie jej ojciec nie żyje. Zmusili mnie, bym
wcielił się w Dracona i zemścił się na Greengrassach w imieniu Lucjusza. Gdybym
powstrzymał wtedy Fabrice’a…Nie oczekuję od ciebie współczucia. Nawet go nie
chcę. Chcę tylko, byś zrozumiała. Kiedy zjawił się mój brat, chwyciłem się go
jak tonący tratwy. Co mi pozostało? Patrzyłem na waszą rodzinę i brzydziłem się
sobą, bo nie byłem dla niego dobrym bratem.
- Nie.- Głos Ginny był silny, nawet nie zadrżał, choć ona
sama trzęsła się delikatnie.- To Fabrice jest winien. Zabrał ci Marie,
zaprzepaścił szanse na dobre życie we Francji. A przez twoje uczucia
zmanipulował tobą i odebrał ci przyjaciół.
- Ja…Nie wiem nawet, gdzie on jest. Uciekł razem z Cho,
kiedy zjawił się Zakon.
- A ty? Co z tobą?
- A co ma być?- prychnął.
- Teraz, kiedy jesteś…
Nie mogła wypowiedzieć tego na głos. Rene stał się
wilkołakiem. I to głównie z jej winy.
- To nie twoja wina, Ginny. To był mój wybór. Rozumiesz? W
końcu wyzwoliłem się spod wpływów Fabrice’a i sam wybrałem taką drogę.
- I ja ci za to dziękuję.
Ginny drgnęła, zaskoczona. Rene widocznie też się nie
spodziewał nagłego gościa, ale ze spokojem patrzył, jak Harry wychodzi z cienia
wielkiej tarczy zegarowej i podchodzi do Ginny.
- Harry- rudowłosa nie wiedziała, jak zareagować. Miała
dziwne poczucie, że w pewien sposób zdradziła swojego chłopaka, ale jednak nie
wstydziła się tego, co zrobiła.
Potter pocałował ją w czoło i złapał za rękę, wzrok jednak
utkwił w Rene.
- Uratowałeś jej życie.
- Bo jest dla mnie ważna. Kocham ją.- Ginny z niepokojem
spojrzała na Harry’ego, ale ten tylko uścisnął mocniej jej dłoń i…pokiwał
głową, na znak zgody.
- Kochaj. Na własnym przykładzie wiem, czego może dokonać
magia miłości.
- I ty…nie jesteś zły?- zapytała Ginny.
- Byłem, przyznaję. Bo widziałem, że tobie również na nim
zależy. I choć nadal nie cieszy mnie ta relacja, rozumiem ją. Wiem też, że ty
już zdecydowałaś.
- Zdecydowałam?- Ginny z zaskoczeniem patrzyła na Harry’ego.
Jej ukochany uśmiechnął się z czułością i ucałował jej dłoń, wskazując na
pierścionek ze szmaragdowym oczkiem.
- To był pierścionek, który moja mama dostała od taty, gdy
się zaręczyli.
Rudowłosa westchnęła cicho. Chyba dopiero teraz dodarło do
niej, że tak na prawdę chciała wyjść za Harry’ego. Tylko strach przed wspólnym
własnym życiem trochę ją przydusił. Bała się wypłynąć na szerokie wody samodzielności.
Teraz jednak zyskała pewność, że ten czarnowłosy auror zawsze będzie jej
towarzyszył. Razem pójdą albo na dno, albo wzbiją się na wyżyny życia.
- Tak, więc chyba już wszystko jasne.- Rene odchrząknął,
przerywając im w tak ważnym dla nich momencie.- Zostawiam cię w dobrych rękach,
Ginny Potter- uśmiechnął się.- Chociaż muszę ci pogratulować, Harry. Całkiem
zgrabnie wyszły ci te Nie-Zaręczyny.
- Tak, wyszło nawet lepiej niż to sobie zaplanowałem.
- Chwila…To ty o tym wiedziałeś?- Ginny spojrzała na Rene,
unosząc brwi.
- Wyjaśniliśmy sobie parę spraw, kiedy spałaś. Syriusz wył
ze szczęścia, kiedy zobaczył twój pierścionek. A twoja mama i Hermiona chyba
pobiły rekord wylanych łez.
- Czy ja jestem ostatnią osobą, która zdała sobie sprawę z
tego, że tak na prawdę już dawno byłam gotowa na ten krok?
- Tak- zaśmiali się razem Rene i Harry. Gdzieś w głębi ten
widok ucieszył ją. Bo ta chwila była pierwszym krokiem do normalności.
- Zaraz…Powiedziałeś, że mnie zostawiasz. Wyjeżdżasz?
- Tak. Kiedy stwierdzono u mnie likantropię, Maddie długo ze
mną rozmawiała. Ona i Blaise wyjeżdżają do Francji. Madelaine będzie razem z
dziadkiem pracować nad antidotum na wilkołaczy jad. Zaproponowała mi miejsce w
Instytucie Badawczym. To jest dla mnie nowa szansa, Ginn- uśmiechnął się, kiedy
lekko się nachmurzyła.
- Wiec…wracasz do Francji.
Harry przytulił ją do siebie, a Rene pozwolił sobie na
przyjacielski pocałunek w czoło. Ginny dziwnie się czuła, kiedy oderwał usta od
jej skóry. Wiedziała, że Rene de Fines zagrzał sobie miejsce w jej sercu, choć
nie takie, na jakie on miał nadzieję. To miejsce było przeznaczone tylko
Harry’emu Jamesowi Potterowi.
Po wsze czasy.
- Tam się wszystko zaczęło i tam się skończy-mruknął Rene.
Skierowali się na schody, by wrócić do Skrzydła Szpitalnego.
I Ona i Rene potrzebowali jeszcze leków. Czując jednak ciepłe ramię Harry’ego,
które obejmowało ją tuż pod sercem, zrozumiała jedno.
- Nasze wspólne życie dopiero się zaczęło. I niech skończy
się jak najpóźniej.
Po rozstaniu z Rene ona I Harry stali na korytarzu, tuż przy
oknie. I kiedy zatonęli w namiętnym pocałunku, promienie zachodzącego słońca
oświetliły ich twarze.
Szczęśliwe, dopasowane oblicza.
……ZOSTAŁ….JUŻ….TYLKO…..EPILOG :(
I tak, jestem cholernie dumna z tego zakończenia. Tak ma
być.
Pozdrawiam, tak gorzko-słodko. Nie mogę napisać dużo, bo
zaraz się wzruszę.
KONIEC….?
Ale się zaczytałam :D
OdpowiedzUsuńMuszę powiedzieć, że mam lekki niedosyt
Ja tu pacze, a koniec rozdziału..
Budowałaś pięknie napięcie od samego początku ;)
Pochwalam wyrozumiałość Harry'ego. O mężczyznach takich jak on jak narazie tylko czytałam ;)
Jestem bardzo ciekawa jak zareaguje Hermiona na wiadomość, że jej mąż ma niesamowity dar :D
Ps. Ha i miałam rację. BĘDZIE EPILOG :D:D:D:D:D:D:D:D
Dziękuję ;)