piątek, 27 lutego 2015

Wspomnienie 27: Gest żalu




H
ermiona po raz kolejny zdusiła w sobie chęć omdlenia na kolana. Minęła godzina, odkąd Ron i Harry zniknęli w Zakazanym Lesie. Godzina, odkąd bezskutecznie przeszukiwała gruzowisko pozostałe po zawalonym moście w poszukiwaniu płomiennorudych włosów. W jej płucach zalegały garści unoszącego się wszędzie pyłu. Nogi ją bolały od brodzenia między odłamkami mostu, niektóre ostre kamienie poraniły jej stopy. Jednak nie tylko ona przemieszczała rumowisko, wyczuwała także ostrą woń potu, krwi i wilgotnej sierści. A to mogło oznaczać tylko jedno.
Wilkołaki.
Słyszała od członków Zakonu Feniksa, że Greyback i jego wataha kręcą się po błoniach, poszukując świeżej krwi w postaci zbłąkanych młodych uczniów, czy apetycznych kęsów osób poszukiwanych przez Mrocznych. Ona jednak uparcie brnęła przez zdewastowane pole zieleni, nabawiając się po drodze kolejnych skaleczeń. Z różdżki także zrobiła użytek, powalając zaklęciami kilku Mrocznych.
- Puść mnie! Zostaw!
Hermiona dotarła właśnie w okolice małej powierzchni przy jeziorze, gdzie uczniowie zawsze odpoczywali w cieniu drzew, bądź uczyli się, ciesząc się jednocześnie słońcem i wodą. Sama często przychodziła tu z Harrym i Ronem. Ale teraz poczuła lekki dreszcz, słysząc krzyk kobiety. Była pewna, że zna ten głos, lecz doskwierał jej dość silny ból nogi, więc nie mogła się do końca skupić. Z duszą na ramieniu podeszła bliżej, nasłuchując.
- Powiedziałam, że masz mnie ZOSTAWIĆ, kundlu!
- O Merlinie- westchnęła cicho Hermiona. Teraz już miała stuprocentową pewność, że to była Ginny. Nie znała nikogo innego, kto by w takich okolicznościach wyzywał groźnego wilkołaka od kundli. Jej ruda przyjaciółka miała zdecydowanie za ostry język i czasem nad tym nie panowała, przez co pakowała się w kłopoty.
Jak teraz.
Odliczając powoli do dziesięciu, by wyrównać oddech, Hermiona przeklinając cicho swoją kostkę umknęła między drzewami i schowała się za wielkim krzewem głogu w pobliżu pomostu. Przesunęła delikatnie gałąź i dokonała solidnego rozeznania. Sytuacja nie przedstawiała się ciekawie. Ginny standardowo popisywała się podwórkową łaciną, mieszając z błotem Greybacka, który stał nad nią i rechotał rubasznie.
- Mocne słowa, jak na kogoś, kto jest tu sam. W dodatku bez różdżki, w centrum gniazda wilkołaków.
Rudowłosa siedziała oparta o pień drzewa, związana czerwonym magicznym lassem. Jedną nogę miała dziwnie wygiętą, a nogawka spodni była cała wypalona, ukazując pokaźną szramę, z której strumyczkiem leciała szkarłatna krew. Jej pierś unosiła się w nierównym oddechu, a głowa szarpnęła ku górze, gdy Greyback wycelował w nią kolejne zaklęcie torturujące. Ginny z sykiem wciągnęła powietrze, ale dzielnie zacisnęła zęby, nie wydając z siebie nawet pisku.
- Proszę, proszę. Niunia Pottera radzi sobie z Cruciatusem. No cóż, czasami bawimy się inaczej- Greyback kiwnął głową na jednego ze swoich wilków. Mężczyzna podszedł do Ginny i wymierzył jej kilka ciosów w twarz. A kiedy Ruda splunęła mu krwią pod buty, uniósł nogę okutą ciężkim butem i kopnął ją mocno w brzuch.
Hermiona patrząc na to, zaciskała swoje palce mocno na różdżce, aż koniuszki pobielały. Skrzywiła się, gdy usłyszała śmiech Greybacka. Potem padła seria poleceń, więc musiała się schować, kiedy dwa wilkołaki przemknęły obok w szaleńczym biegu. Odczekała chwilę, opracowując plan. W tej chwili przy Ginny został sam przywódca i ten facet, który ją uderzył. Powinna poradzić sobie z dwoma przeciwnikami, przecież była już w większych tarapatach. Opracowała w myślach serię zaklęć i manewrów, na tyle skutecznych by dostać się do Ginny i ją uwolnić.
Jej plan legł w gruzach, gdy wychodząc z kryjówki z zamiarem szybkiego ataku, potknęła się o korzeń i dołożyła kolejną kontuzję kostki. Wrzasnęła głośno, gdy jej noga zapłonęła bólem. Usłyszała słaby krzyk Ginny, gdy otumaniona przeturlała się na plecy i wstała gwałtownie. Musiała złapać się drzewa, by nie upaść, ale towarzysz Greybacka już ruszył w jej stronę. Postanowiła zrobić jedyną rzecz, która przebiła się do jej głowy przez nacierającą falę bólu.
Patrząc, jak wilkołak biegnie drewnianym pomostem, skierowała różdżkę na deski i wrzasnęła głośno.
- EXPULSO!
Pomost roztrzaskał się, rozrzucając wokół deszcz ostrych drzazg. Wilkołak zdążył jeszcze zawyć żałośnie, a potem runął w błękitną toń, pogrążając się w plątaninie wodnych roślin i magicznych, gryzących zwierząt. Hermiona miała nadzieję, że wielka kałamarnica ucieszy się z dodatkowej przekąski.
Greyback syczał cicho zaklęcia, chroniąc się przed ostrymi kawałkami rozwalonego pomostu. Ginny wiła się, krzycząc dopingująco w stronę Hermiony. Wstała, zaciskając zęby.
Noga ciągle jej dokuczała, ale rzuciła szybkie zaklęcie, uwalniają Ginny z czerwonej, ciasnej liny.
- Uciekaj!
- Zwariowałaś? Nie zostawię cię tu!
- Ginny, jesteś ranna!
- Ty też! I nie, nigdzie nie idę!
Hermiona zdołała się zaśmiać i przewrócić oczami. Typowa cecha Weasleyów, uparte dążenie do swoich postanowień.
- Jesteś niemożliwa, Gin!
- Hermiono…
- Och, siedź cicho i daj mi dokończyć swoje dzieło.
- HERMIONO!- Przeraźliwy wrzask Ginny uratował ją od gwałtownego ataku Greybacka. Wilkołak z furią ruszył w jej stronę, obnażając zęby. Już niemal czuła jego gorący oddech i zamknęła oczy, gdy ogarnęła ją przerażająca bezsilność, kiedy nagle coś wyrosło przed nią i z impetem rzuciło się na nacierającego Greybacka. Po chwili masa związanych kończyn potoczyła się po trawie, tocząc zawziętą walkę.
Hermiona drżała na całym ciele, kiedy w końcu doszła do siebie na tyle, by otworzyć oczy. Zobaczyła, że Ginny czołga się w jej stronę, ale szeroko otwartymi oczami zerka w stronę walczących mężczyzn. Jej serce waliło jak oszalałe, jednak zmusiła się, by również spojrzeć na swojego wybawiciela.
- Hermiono!- Mężczyzna wyszarpnął się z uścisku Greybacka i teraz to on był na górze plątaniny. Hermiona zobaczyła jak brudne dłonie odgarniają przydługie czarne włosy z oczu.- Uciekajcie stąd!
Ostatni raz widziała go podczas Balu Świątecznego w Ministerstwie Magii, około pół roku temu. I choć to nie wydawał się aż tak bardzo odległy czas, to patrząc na Rene de Finesa, miała wrażenie, jakby minęło dziesięć lat. Chłopak był blady, duże sińce pod oczami kolidowały z krwią spływającą z ust. Nie przypominał tego czarującego Francuza z magazynu Czarodziejskich Dowcipów Weasleyów, który zawsze witał ją pocałunkiem w dłoń i gonił za Victoire, opowiadając jej bajki po francusku.
Jak za dotknięciem linii wysokiego napięcia, Hermiona drgnęła gwałtownie i mimo odczuwanego bólu doskoczyła do omdlewającej Ginny. Wyczarowała magiczne nosze i stanowczo nakazała, by rudowłosa nie robiła żadnych bohaterskich scen, bo zamierzała ją bezpiecznie odstawić do szpitala. Jeszcze jednym machnięciem znieczuliła swoją nogę i uniosła nosze w powietrze, kiedy za sobą usłyszała gwałtowną szamotaninę.
- NIE!- wrzasnęła Ginny.
Greyback z całej siły uderzył Rene, zrzucając jego ciało ze swojego i z wściekłym warknięciem ruszył w ich stronę. Hermiona zebrała się w sobie i już unosiła różdżkę, kiedy Rene znowu rzucił się na atakującego wilkołaka.
- Znikajcie stąd! JUŻ!
I to były jego ostatnie słowa, nim jego głos przekształcił się w mrożący krew w żyłach głośny wrzask. Rozjuszony Greyback zatopił kły w jego szyi, sycąc się świeżą krwią.
Hermiona stała jak sparaliżowana, a Ginny dusiła się łzami, powtarzając w kółko „Nie, nie, nie”. Gdzieś za sobą usłyszała pospieszne kroki, kiedy czarodzieje przybiegli z pomocą, zaalarmowani głośnym wrzaskiem. Kilku z nich rozkazało jej wracać do zamku, jednak dopiero pełen żalu wzrok Rene pozwolił jej na zrobienie pierwszych kroków.
Jakby bohaterski gest wyczarował bezpieczną drogę.


K
iedy Harry otworzył oczy, leśna polana zniknęła. Zastąpiło ją dziwnie znajome wzgórze, z małym jeziorem u jego stóp. Wielki dąb lśnił w promieniach słońca. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, skąd znał to miejsce. Wielokrotnie bywał tam z Ronem i jego rodzeństwem, grając w Quidditcha, pływając w jeziorze czy po prostu huśtając się na starej wielkiej oponie, która zwisała ze szczytu dębu.
Olśniewające światło, które ich pochłonęło powoli gasło. Obok niego stała Victoire, która kurczowo ściskała jego dłoń. Ron stał niedaleko, celując różdżką w oszołomioną Bellatrix. Wyglądała jak zwykle na szaloną, choć teraz jej wielkie oczy skierowane były na bezwładne ciało Lucjusza Malfoya.
Cichy krzyk towarzyszył Lancelotowi, kiedy zdezorientowany spadł z pewnej wysokości na zielone wzgórze. On jako ostatni pojawił się w Zakazanym Lesie, w dodatku na pełnym biegu, więc magia Bramy zdążyła go pochłonąć. Harry podejrzewał, że to było podobne wydarzenie do tego, które spotkało go trzy lata temu, gdy miał widzenie z Dumbledorem. Choć nie do końca pojmował, co się stało. Ostatnim razem Voldemort zabił w nim cząstkę samego siebie, dokonując w ten sposób swojego samobójstwa. To pozwoliło mu na krótką wizytę w Przejściu, jak hucznie nazwano ten stan w podręcznikach okultystycznych. Ale teraz żaden z nich nie nosił w sobie drugiej duszy, więc nie miał pojęcia jak to możliwe…
- Ron?- Harry z uwagą spojrzał na swojego przyjaciela, kiedy ten bez słowa minął Bellatrix i przeszedł na sam szczyt wzgórza. Rudowłosy zatrzymał się po chwili i odchylił głowę do tyłu, patrząc w niebo.
Głośny śmiech rozległ się nad nimi, a po chwili tuż koło nich ze świstem wylądowały trzy miotły. Harry miał wrażenie, że niewidoczna pętla zaciska się na jego brzuchu, a jego serce zatrzymało się na chwilę, by znowu ruszyć szaleńczym galopem. Czuł się, jakby był tym zbłąkanym jedenastolatkiem, który dopiero poznawał swoje przeznaczenie, przesiadując godzinami przed magicznym lustrem, które dawało mu złudny obraz szczęśliwej, utraconej rodziny.
Z pierwszej miotły zeskoczył średniego wzrostu, umięśniony rudzielec z nieodłącznym, szerokim uśmiechem. Skierował się w stronę czekającego Rona, ale poklepał go przyjaźnie po ramieniu, gdy go mijał.
- George? Co ty tu robisz? Przecież…- Rudowłosy uśmiechał się smutno, kręcąc głową. Dopiero teraz Harry zauważył, że mężczyzna miał uszy w nienaruszonym stanie, całe i zdrowe. Przełknął ciężko ślinę, ale gdzieś w głębi wiedział, że to prawda. I dobrze wiedział kto czeka na niego tuż za jego plecami.- Fred.
- Stary…- Ron wreszcie podszedł do Harry’ego i położył mu dłoń na ramieniu. Drugą wyciągnął do Victoire, która jak zaczarowana patrzyła na swojego zmarłego wujka. Puściła rękę Harry’ego i ze śmiechem pobiegła za oddalającym się Fredem.- To moja wina, a raczej sprawka. No wiesz, ta cała akcja z Bramą.
- Twoja? Ale jak…
- Wypadek.
- Co?
- Wypadek w siedzibie Mrocznych, kiedy odbijaliśmy Lance’a i Pierce.- Ron umilkł gwałtownie, kiedy koło nich pojawił się zdezorientowany Lancelot. Chłopak spojrzał na swoje dłonie, potem na bezwładne ciało Malfoya, a później na Rona.
- Pan miał styczność z Łukiem Śmierci, tam w podziemiach. Tata opowiadał mi o tym. Podobno taki kontakt powoduje nieprzyjemne skutki uboczne, jak…
- Jak widzenie duchów, tak.
- Ale…- Harry potrząsnął głową.- Żeby nawiązać połączenie z Bramą, potrzebna jest jakaś inkantacja magiczna. Z tego co mówił William Parks, tylko Obdarzeni mogą kontrolować dusze zmarłych.
- Tak- Ron rozłożył szeroko ręce i uśmiechnął się pod przymusem.- Awansowałem!
- Hermiona wie?
- Nie, jeszcze nie. Tak naprawdę to chciałem byś ty dowiedział się jako pierwszy.
- Dlaczego?
- Chciałem…-Ron poczochrał swoje włosy, ukazując zdenerwowanie.- Chciałem dać ci możliwość porozmawiania z rodzicami.
Harry aż zaniemówił z wrażenia. Otworzył usta, ale nie zdołał wypowiedzieć żadnego słowa. Ron widocznie czuł się skrępowany, ale Harry miał to gdzieś. Nie zwracając na nic uwagi, westchnął żałośnie i przytulił swojego najlepszego przyjaciela.
- Ja…nie wiem co powiedzieć.
- Mnie nie musisz mówić nic. Pogadaj z nimi- Ron kiwnął znacząco głową w stronę dwóch postaci czekających przy miotłach.
Harry westchnął raz jeszcze. Zerknął niepewnie w tamtym kierunku, a Ron wymruczał cicho słowa zachęty. Lancelot skierował do niego smutny uśmiech, a potem razem z jego rudym przyjacielem odeszli od niego, wdając się w rozmowę o Lucjuszu. Fred także do nich dołączył, choć czujnie obserwował zawodzącą Bellatrix.
- Harry?- Młody auror przymknął oczy, oszołomiony. Zadziwiające, ale dokładnie tak wyobrażał sobie jej głos. Dźwięczny, ale z silną nutą. Taki, który był stworzony do śpiewania kołysanek swoim dzieciom, ale również taki, który sprawiał, że wszyscy spełniali jej życzenia.- Syneczku…
W końcu się odwrócił. Lily Potter patrzyła na niego, a jej szmaragdowe oczy skrywały łzy wzruszenia. Dłonią odgarnęła rude pasmo włosów, które zasłoniło jej widok na syna i po chwili puściła się biegiem, by otulić go mocno ramionami w prawdziwym, matczynym uścisku. Harry pozwolił sobie na ciche wyznanie radości z tego spotkania, ale z nad ramienia Lily obserwował nadchodzącego Jamesa.
- Harry James Potter.
- Ojcze.
- Synu.
- Och, przestańcie zachowywać się tak oficjalnie!- Zaszlochała Lily, a ojciec i syn zatonęli w męskim uścisku.
- Tak bardzo chciałem was spotkać…- Dopiero teraz Harry dał upust swoim uczuciom i pozwolił, by kilka łez zmoczyło mu policzek.- Odkąd pamiętam wyobrażałem sobie tą chwilę. Mieliśmy spotkać się w parku w Dolinie Godryka. Wy siedzielibyście na ławce, oczekując mojego przyjścia. Ja przyszedłbym z piękną dziewczyną pod ramię, z dumą powiedziałbym: „Mamo, tato. To moja narzeczona.” Może nawet dałbym jej ten sam pierścionek, który ty otrzymałaś od taty.- Lily zapłakała, uszczęśliwiona tą wizją.- Potem poszlibyśmy do naszego rodzinnego domu. Tato zrobiłby herbatę, zagadując moją dziewczynę o zawodników Quidditcha, a ty pocałowałabyś mnie w czoło, mówiąc, że jesteś ze mnie dumna…- Harry urwał, gdy głos odmówił mu posłuszeństwa. James mocno ścisnął jego ramię, a Lily otarła łzy z policzków syna.
- Jesteśmy z ciebie dumni, Harry. Nawet nie wiesz jak bardzo. I może los odebrał nam szansę na stworzenie tej szczęśliwej rodziny z twojej wizji, ale…Znalazłeś swoją własną rodzinę. Taką, którą sam wybrałeś. I to nas cieszy.
- Tak- Harry uśmiechnął się, łapiąc Lily za rękę.- Mam Syriusza, który zadziwiająco dobrze wpisał się w kanon opiekuna. Mam Hermionę, moją siostrę z wyboru. I tego tam rudzielca- znowu się zaśmiał, kiwając głową w stronę Rona. Jego rodzice również uśmiechnęli się promiennie.- Pomyślałby kto, że to on umożliwi mi spotkanie z wami. Przecież jego wrażliwość mieści się w łyżeczce od herbaty. Pani Weasley stale dba o moją wagę. A Teddy pozwala mi na chwile prawdziwej, dziecinnej radości, której nie miałem wiele w młodości. No i jest Ginny.- Jej imię wypowiedział tak delikatnie i czule, że jego matka poczuła jakby wkraczała w niezwykle intymną sferę swojego syna. Ale oboje, ona i James wiedzieli, że to jest właśnie ta dziewczyna, która zostanie z Harrym do końca życia.
- Jesteś szczęśliwy?
Harry poświęcił tej myśli ledwie sekundę, nim odpowiedział. Czy był szczęśliwy? Przecież tak wiele wycierpiał…
- Jestem- odrzekł stanowczo. Jego głos był niezwykle pewny, a poczuł się jeszcze lepiej, kiedy spojrzał na Rona i Victoire, a potem na kompletnie zdruzgotaną Bellatrix i pustą powłokę, która została po Malfoyu.- Wybaczcie, ale w tej chwili nie oddałbym mojego stworzonego życia za nic na świecie.
James wyprostował się, poprawił swoje okulary i objął w talii Lily.
- Cieszę się, że to mówisz. Na prawdę. I choć bardzo chciałbym być częścią tego życia, wiem, że inaczej być nie mogło. To był nasz wybór, by poświęcić się dla ciebie. I jeśli jesteś teraz szczęśliwy, to bez wątpienia zrobiłbym to jeszcze raz.
- Dziękuję wam.
- Za co?
- Za szansę wykreowania własnego życia. Bo mimo, że tęsknię za wami, to wiem, że nie należy żyć utraconą przeszłością. Trzeba na wspomnieniach zbudować nową, barwniejszą przyszłość.
- Po kim ty jesteś taki mądry, Harry?- James patrzył na syna z wyraźną dumą.
- Raczej nie po tobie, kochanie- Lily pocałowała go w policzek, a Harry uśmiechnął się. Zapamięta ich właśnie takich. Radosnych, żartujących i niezwykle dumnych właśnie z niego.
Zauważył, że jasne światło, które ich tutaj przywiodło, znowu zaczyna ich otaczać. Ron powoli zmierzał ku nim, żegnając się z Fredem.
- Chyba już czas wracać.
- Tak, najwyższa pora. Kiedy Victoire przekręci klucz, Ron nas odprawi z powrotem za Bramę. Znowu uratowaliście Anglię z rąk szaleńców.- Lily wskazała na skrępowanych Mrocznych.
- Nie. Tym razem bohaterem jest Lancelot. To on zabił Lucjusza.
- Nie zabił, lecz przyczynił się do tego. Nie miej przez to wyrzutów sumienia, chłopcze- James otoczył ramieniem nadal lekko skołowanego Lance’a. Chyba dotarło do niego wreszcie, że przyczynił się do pokonania samego przywódcy Organizacji Mrocznych.
- Nikt nie będzie za nimi tęsknił. Świat będzie o wiele lepszy bez takich jak oni. Za to w końcu znajdą chwilę na przemyślenia.
- Wieczność w zawieszeniu nie wydaje się chwilą, Ron.
- Och, ty zawsze czepiasz się szczegółów. Wracajmy, moja żona na mnie czeka!
Harry roześmiał się, a potem dołączyli do niego rodzice i Lance.
- No, Strażniku- Ron poczochrał Victoire platynowe włosy.- Zabierz nas do domu.
I zniknęli w jasnej poświacie, zostawiając złoczyńców w ich własnym więzieniu bez wyjścia.


G
inny obudziła się, gdy mikstury uzdrawiające zaczęły działać. Nie wiedzieć czemu nagle zaczęła dusić się we śnie, a jak już się gwałtownie przebudziła, to okazało się, że jej ciało trawi dość wysoka gorączka. Tym akurat się nie przejmowała, bo to znaczyło, że eliksiry, które zażyła zabijały w jej ciele ślady po mrocznych zaklęciach Greybacka. Dzięki Merlinowi, obrażenia nie były poważne. Po przerażającym runięciu z walącego się mostu uderzyła się dość mocno w głowę, tracąc przytomność na kilka minut. Noga też nieprzyjemnie się wykręciła, jednak zdążyła zamortyzować upadek na tyle, że ucierpiała głównie noga, a z rozciętej głowy spływała krew. Szczęśliwie nie zmiażdżyły ją pokruszone kawałki mostu, ale omal nie udusiła się w zaduchu szarego pyłu.
Oszołomiona chciała złapać świeżego powietrza, jednak wtedy dorwał ją Greyback.
Uniosła się na łóżku szpitalnym, krzywiąc się, gdy poraniona noga dała o sobie znać. Prawą dłoń także miała zabandażowaną, a na brzuchu widniał brzydki siniak po kopnięciu wilkołaka. Jednak czuła się nie najgorzej. No, na tyle dobrze, by orientować się w panującej sytuacji.
Uśmiechnęła się delikatnie, wzdychając cicho. Harry spał na krześle obok jej łóżka, widocznie czuwał przy niej cały czas, gdy ona spała. Sam miał kilka zadrapań na ramionach i twarzy, ale nic poważnego mu nie dolegało. Co było nową sytuacją, bo to ona zwykle odwiedzała go w szpitalu. Śmiali się nawet, że powinien mieć własne łóżko w Skrzydle Szpitalnym. Czując potrzebę, nachyliła się, by dłonią musnąć jego policzek. Cofnęła się, gdy mruknął coś niewyraźnie. Nie chciała go budzić. Tak na prawdę nie była gotowa na rozmowę z nim.
Jeszcze nie.
Najpierw chciała załatwić inną sprawę. Jak na zawołanie usłyszała ciche skrzypienie drzwi, odwróciła się więc w tamtą stronę.
- Jak się masz, Weasley?- Madelaine posłała jej ironiczny uśmiech, choć widać było, że przykłada się do swojej pracy w Skrzydle i teraz opiekowała się nią, podając nowe eliksiry.
- Całkiem nieźle.
- Całkiem nieźle w sensie boli mnie jak cholera, ale nie musisz o tym wiedzieć, czy nieźle nieźle, jak dochodzący do siebie człowiek po leczeniu?
Ginny prychnęła, ale uniosła kącik ust, lekko rozbawiona.
- Nieźle nieźle.
- Zobaczmy, co mówi o tobie magiczna kartka.- Maddie sięgnęła do karty powieszonej na ramie łóżka i mrucząc cicho kiwała głową.- Nie jest najgorzej. Biorąc pod uwagę okoliczności…No, mogłaś w tej chwili podziwiać wnętrze trumny. Miałaś szczęście, że uraz głowy po upadku z mostu nie okazał się twoim cichym zabójcą. Hermiona przyprowadziła cię niemal w ostatniej chwili, bo wylew zaczynał się rozprzestrzeniać. Czujesz zawroty w głowie? Mdłości?
- Nie- Ginny przerzuciła nogi, by usiąść bokiem na łóżku i teraz poczuła lekkie zawroty. Maddie złapała ją za ramię, by nie zsunęła się z pościeli.- Nie mam mdłości- poprawiła się, widząc natarczywy wzrok blondynki. Czy mogę…się stąd ruszyć?
Madelaine uniosła brwi, a uwadze rudowłosej nie uszło szybkie spojrzenie rzucone na śpiącego Pottera.
- To byłoby nawet wskazane- mruknęła po chwili.- Twoja noga już wróciła do normalnego stanu. Poczekaj- wyciągnęła różdżkę i rzuciła na Ginny kilka zaklęć diagnozujących. Dopiero teraz rudowłosa zauważyła delikatny błysk, gdy ręka blondynki wędrowała wokół jej głowy.- Tak, zalecałabym krótki spacer, by wzmocnić nogę, a i głowa potrzebuje dotlenienia. Zawroty powinny minąć, ale przyjdź do mnie potem. Wydam ci ostatnie lekarstwa i odpowiednie zalecenia.
Ginny wstała powoli, starając się nie naciskać na wyleczoną nogę. W pierwszym odruchu chciała dotknąć Harry’ego, a nawet go obudzić, ale zdobyła się tylko na delikatne muśnięcie jego ust swoimi. Westchnęła, nie wiedząc czy dobrze robi, ale po chwili wyprostowała się i zwróciła się do Maddie.
- Czy możesz…Wiesz, co się stało z Rene de Finesem?
Maddie odchyliła zasłony w oknie tuż przy swoim biurku, rzucając światło na żółte teczki, które zalegały na blacie. Usłyszała pytanie, ale zapatrzyła się na widok rozwalonych pomników na dziedzińcu. Ginny miała już sobie iść, kiedy panna Parks ruszyła w stronę biurka i usiadła na czarnym, skórzanym krześle. Wyjęła jedną teczkę, ciągle na nią nie patrząc.
- De Fines, Rene- odczytała zapis medyczny.- Stwierdzona przypadłość: Likantropia.
Dopiero teraz uniosła głowę, udając zaskoczenie.
- Panno Weasley! Pani ciągle tutaj? To są poufne informacje medyczne, nie powinna ich pani słyszeć.
- Ja…tak. Już idę.- Ginny patrzyła na nią z szeroko otwartymi oczami. W głowie ciągle huczał jej głos uzdrowicielki: „Likantropia”. Słysząc skrobanie pióra pogrążonej w pracy Maddie w końcu ruszyła do wyjścia. Harry ciągle spał. Dopiero, gdy ciche skrzypienie wpuściło do Skrzydła powiew zimnego powietrza, Ginny odwróciła się.- Hej…Gratulacje z okazji zaręczyn.
Maddie gwałtownie uniosła głowę, jej blond loki zatańczyły wokół niej. Uzdrowicielka zerknęła na swój pierścionek i uśmiechnęła się lekko.
- Dziękuję. I tobie również gratuluję- dodała po chwili.
- Ale ja nie jestem zaręczona.- Mimo woli przekręciła swój pierścionek. Harry przyniósł pewnego razu szkatułkę, którą dał mu Syriusz. Podobno była to rodzinna biżuteria Potterów, a ona tak bardzo zauroczyła się pierścionkiem ze szmaragdowym oczkiem, że postanowiła go nosić.
Madelaine uniosła wyżej brwi, ale nic nie powiedziała. Zerknęła tylko na śpiącego Harry’ego i znacząco kiwnęła na nią, by dała jej wreszcie spokój.
Ginny nadal nie wiedziała, czy dobrze robi, jednak szła przed siebie. Coś widocznie nią kierowało, bo kiedy tylko wspięła się na wieżę zegarową, znalazła tego, którego chciała zobaczyć.
Stał pod drewnianym daszkiem, podpierając się na kulach. Jego czarne włosy już nie były tłuste, teraz bardziej przypominały puszyste włosy Hermiony. Na szyi miał założony mugolski, chirurgiczny kołnierz. Patrząc tak na niego, Ginny miała mieszane uczucia. Z jednej strony czuła chłód, przypominając sobie wydarzenia z gór, kiedy po raz pierwszy zrzucił maskę Mrocznych. Z drugiej jednak ciągle czuła ten szum wzburzonej krwi w żyłach, kiedy z przerażeniem patrzyła,  jak rzuca się na Greybacka, ratując ją i Hermionę od niechybnej śmierci. Nie wiedziała, co powiedzieć. Czy w ogóle powinna coś mówić. Może powinna odwrócić się i wrócić do Harry’ego?
Doliczyła się dziesięciu niezwykle głośnych uderzeń serca, kiedy usłyszała jego głos.
- Miałem nadzieję się z tobą zobaczyć.
- Miałeś- powtórzyła głucho. Nadal czekała na dalsze słowa. Bo wiedziała, że nadejdą.
- Miałem ją, odkąd puściłem twoją rękę nad Jeziorem Inferiusów.
- No więc widzisz mnie. I co z tego?
Ginny wstrzymała oddech, kiedy Rene odepchnął się na kulach i podszedł do niej. Miała nadzieję, że stukot kul o drewnianą podłogę zagłuszy szaleńcze bicie jej serca.
- Chcę, byś dała mi rozgrzeszenie.
- Ty…CO?!
- Ginny…-Miał zimne palce, ale i tak było jej gorąco, kiedy jego kciuk wędrował po jej policzku. Chyba w końcu się zreflektował, bo westchnął ciężko i odwrócił się do niej plecami.
- Brzydzisz się mną. Wcale ci się nie dziwię. Wyrządziłem ci wielką krzywdę, Ginny. Tobie, twojej rodzinie, Astorii…Harry’emu.
- Astorii?- Odetchnęła z ulgą, bo jej język chyba jej nie słuchał. Miał zamiar wymówić imię Harry’ego, domagając się wyjaśnień.
- To przeze mnie jej ojciec nie żyje. Zmusili mnie, bym wcielił się w Dracona i zemścił się na Greengrassach w imieniu Lucjusza. Gdybym powstrzymał wtedy Fabrice’a…Nie oczekuję od ciebie współczucia. Nawet go nie chcę. Chcę tylko, byś zrozumiała. Kiedy zjawił się mój brat, chwyciłem się go jak tonący tratwy. Co mi pozostało? Patrzyłem na waszą rodzinę i brzydziłem się sobą, bo nie byłem dla niego dobrym bratem.
- Nie.- Głos Ginny był silny, nawet nie zadrżał, choć ona sama trzęsła się delikatnie.- To Fabrice jest winien. Zabrał ci Marie, zaprzepaścił szanse na dobre życie we Francji. A przez twoje uczucia zmanipulował tobą i odebrał ci przyjaciół.
- Ja…Nie wiem nawet, gdzie on jest. Uciekł razem z Cho, kiedy zjawił się Zakon.
- A ty? Co z tobą?
- A co ma być?- prychnął.
- Teraz, kiedy jesteś…
Nie mogła wypowiedzieć tego na głos. Rene stał się wilkołakiem. I to głównie z jej winy.
- To nie twoja wina, Ginny. To był mój wybór. Rozumiesz? W końcu wyzwoliłem się spod wpływów Fabrice’a i sam wybrałem taką drogę.
- I ja ci za to dziękuję.
Ginny drgnęła, zaskoczona. Rene widocznie też się nie spodziewał nagłego gościa, ale ze spokojem patrzył, jak Harry wychodzi z cienia wielkiej tarczy zegarowej i podchodzi do Ginny.
- Harry- rudowłosa nie wiedziała, jak zareagować. Miała dziwne poczucie, że w pewien sposób zdradziła swojego chłopaka, ale jednak nie wstydziła się tego, co zrobiła.
Potter pocałował ją w czoło i złapał za rękę, wzrok jednak utkwił w Rene.
- Uratowałeś jej życie.
- Bo jest dla mnie ważna. Kocham ją.- Ginny z niepokojem spojrzała na Harry’ego, ale ten tylko uścisnął mocniej jej dłoń i…pokiwał głową, na znak zgody.
- Kochaj. Na własnym przykładzie wiem, czego może dokonać magia miłości.
- I ty…nie jesteś zły?- zapytała Ginny.
- Byłem, przyznaję. Bo widziałem, że tobie również na nim zależy. I choć nadal nie cieszy mnie ta relacja, rozumiem ją. Wiem też, że ty już zdecydowałaś.
- Zdecydowałam?- Ginny z zaskoczeniem patrzyła na Harry’ego. Jej ukochany uśmiechnął się z czułością i ucałował jej dłoń, wskazując na pierścionek ze szmaragdowym oczkiem.
- To był pierścionek, który moja mama dostała od taty, gdy się zaręczyli.
Rudowłosa westchnęła cicho. Chyba dopiero teraz dodarło do niej, że tak na prawdę chciała wyjść za Harry’ego. Tylko strach przed wspólnym własnym życiem trochę ją przydusił. Bała się wypłynąć na szerokie wody samodzielności. Teraz jednak zyskała pewność, że ten czarnowłosy auror zawsze będzie jej towarzyszył. Razem pójdą albo na dno, albo wzbiją się na wyżyny życia.
- Tak, więc chyba już wszystko jasne.- Rene odchrząknął, przerywając im w tak ważnym dla nich momencie.- Zostawiam cię w dobrych rękach, Ginny Potter- uśmiechnął się.- Chociaż muszę ci pogratulować, Harry. Całkiem zgrabnie wyszły ci te Nie-Zaręczyny.
- Tak, wyszło nawet lepiej niż to sobie zaplanowałem.
- Chwila…To ty o tym wiedziałeś?- Ginny spojrzała na Rene, unosząc brwi.
- Wyjaśniliśmy sobie parę spraw, kiedy spałaś. Syriusz wył ze szczęścia, kiedy zobaczył twój pierścionek. A twoja mama i Hermiona chyba pobiły rekord wylanych łez.
- Czy ja jestem ostatnią osobą, która zdała sobie sprawę z tego, że tak na prawdę już dawno byłam gotowa na ten krok?
- Tak- zaśmiali się razem Rene i Harry. Gdzieś w głębi ten widok ucieszył ją. Bo ta chwila była pierwszym krokiem do normalności.
- Zaraz…Powiedziałeś, że mnie zostawiasz. Wyjeżdżasz?
- Tak. Kiedy stwierdzono u mnie likantropię, Maddie długo ze mną rozmawiała. Ona i Blaise wyjeżdżają do Francji. Madelaine będzie razem z dziadkiem pracować nad antidotum na wilkołaczy jad. Zaproponowała mi miejsce w Instytucie Badawczym. To jest dla mnie nowa szansa, Ginn- uśmiechnął się, kiedy lekko się nachmurzyła.
- Wiec…wracasz do Francji.
Harry przytulił ją do siebie, a Rene pozwolił sobie na przyjacielski pocałunek w czoło. Ginny dziwnie się czuła, kiedy oderwał usta od jej skóry. Wiedziała, że Rene de Fines zagrzał sobie miejsce w jej sercu, choć nie takie, na jakie on miał nadzieję. To miejsce było przeznaczone tylko Harry’emu Jamesowi Potterowi.
Po wsze czasy.
- Tam się wszystko zaczęło i tam się skończy-mruknął Rene.
Skierowali się na schody, by wrócić do Skrzydła Szpitalnego. I Ona i Rene potrzebowali jeszcze leków. Czując jednak ciepłe ramię Harry’ego, które obejmowało ją tuż pod sercem, zrozumiała jedno.
- Nasze wspólne życie dopiero się zaczęło. I niech skończy się jak najpóźniej.
Po rozstaniu z Rene ona I Harry stali na korytarzu, tuż przy oknie. I kiedy zatonęli w namiętnym pocałunku, promienie zachodzącego słońca oświetliły ich twarze.
Szczęśliwe, dopasowane oblicza.


……ZOSTAŁ….JUŻ….TYLKO…..EPILOG :(
I tak, jestem cholernie dumna z tego zakończenia. Tak ma być.
Pozdrawiam, tak gorzko-słodko. Nie mogę napisać dużo, bo zaraz się wzruszę.
KONIEC….?

1 komentarz:

  1. Ale się zaczytałam :D
    Muszę powiedzieć, że mam lekki niedosyt
    Ja tu pacze, a koniec rozdziału..

    Budowałaś pięknie napięcie od samego początku ;)

    Pochwalam wyrozumiałość Harry'ego. O mężczyznach takich jak on jak narazie tylko czytałam ;)

    Jestem bardzo ciekawa jak zareaguje Hermiona na wiadomość, że jej mąż ma niesamowity dar :D

    Ps. Ha i miałam rację. BĘDZIE EPILOG :D:D:D:D:D:D:D:D

    Dziękuję ;)

    OdpowiedzUsuń

SZABLON AUTORSTWA JANE